środa, 16 października 2013

Wywiad z bajką w tle

O tomie bajek wydanym na 65. rocznicę wyzwolenia obozu w Auschwitz, o tym, jak z dziećmi rozmawiać o ich rówieśnikach, których dosięgła Zagłada, komiksach i profilu na Facebooku, opowiada Markowi Zającowi dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau Piotr M.A. Cywiński
Przeczyta pan swoim dzieciom na dobranoc bajki napisane w anus mundi, odbycie świata?
– Przeczytam, bo to nie są bajki o obozie, ale prawdziwe opowieści dla dzieci, tyle że napisane, zilustrowane i potajemnie wydane przez więźniów. To unikatowy dokument tęsknoty ojców – tak niepojętej i dramatycznej, że ryzykowali życie, byle tylko te bajki powstały i wyszły poza druty. Gdyby esesmani odkryli, że więźniowie utrzymują konspiracyjną korespondencję ze światem zewnętrznym, natychmiast by ich zabili. Zresztą życiem można było zapłacić nawet za użycie papieru, kalki albo farb z zasobów Zentralbauleitung, czyli obozowego biura projektów budowlanych. To był sabotaż.

A czy to nie przerażające, że bajki z Auschwitz trafią do dziecięcych pokojów, oderwą się od historii i przestaną być świadectwem, a staną się zwykłymi opowiastkami jak przygody Koziołka Matołka?– Trudno trzymać bajki na półce z literaturą dla dorosłych i zbywać pytania dziecka, dlaczego ta książeczka nie leży w jego pokoju. Dlatego na przykład wstęp do zbioru bajek z – jak je nazwaliśmy – „Bardzo Złego Miejsca” napisaliśmy tak, by był zrozumiały dla dziecka, które dopiero nauczyło się samodzielnie czytać. Aby choć w minimalnym stopniu pojęło, że to nie całkiem zwykłe historyjki, a jednocześnie – by nie doznało szoku. Dla dzieci i rodziców to będą przede wszystkim bajki, dla fachowców – wydawnictwo źródłowe. Tu nie ma się czego bać.

Potrafi się pan uwolnić od natrętnego doszukiwania się w tych bajkach odprysków obozowego koszmaru? W książce jest na przykład surrealistyczny wierszyk o śmierci komara. Od razu przychodzi na myśl, że wówczas to ludzi zabijano jak owady...– ...Albo inne skojarzenie: „zmuzułmaniały”, dogorywający więzień chudy jak komar. Tyle że ja tutaj, w Auschwitz, od dawna nie usiłuję od niczego się uwalniać. Jeżeli z okna gabinetu widzi się komin krematorium, to nie ma ucieczki. Trzeba sobie to jakoś poukładać. Od Auschwitz nie powinno się uwalniać. To by oznaczało zapomnienie.

Impulsem do wydania w obozie bajek była kolorowa książeczka, którą pewien więzień znalazł w pobliżu kanady, czyli magazynów rzeczy zrabowanych ofiarom. Dziecko, które przywiozło tę bajkę do Birkenau, zamordowano w komorze gazowej.– Ludzie w Auschwitz wegetowali niepewni nie tyle kolejnego dnia, ile godziny. Wokół nich co chwila ktoś umierał. Twórcy tych bajek, polscy więźniowie, mieli za drutami rodziny. Miażdżąca większość Żydów, którzy przetrwali selekcję na rampie, straciła dzieci, które odebrane rodzicom od razu trafiły do komór. Dlatego sytuacja psychologiczna więźniów polskich i żydowskich była diametralnie różna. Pierwsi mieli za kim tęsknić, drugim nie został nikt. Ale nawet teraz, gdy widzi się w muzeum buciki albo śpioszki, odczuwa się coś głęboko i boleśnie odnoszącego się do własnych dzieci, których przecież nic złego nie spotkało. To wykracza poza wszelkie kontrolowane granice empatii. Kiedy urodziło się moje pierwsze dziecko, przez półtora roku nie byłem w stanie podchodzić do gabloty z ubrankami. Dlatego do pewnego stopnia potrafimy sobie wyobrazić, co czuł więzień mający rodzinę, gdy do ręki brał książeczkę należącą do dziecka w tamtej chwili płonącego w piecu.

Może historię Auschwitz-Birkenau należy opowiadać właśnie przez to, czego doświadczyły dzieci?– Nie chciałbym wybierać między kategoriami zła albo cierpienia. Historię trzeba opowiadać całościowo. Ale nie mam wątpliwości, że los dzieci to wyjątkowy przejaw Zagłady. O ile bywały w dziejach przypadki nienawiści wobec różnych grup, to nienawiść do dziecka, posunięta aż do jego mordu w komorze gazowej, nie mieści się w umyśle. To podniesienie ręki na uosobienie niewinności i bezbronności. Wobec śmierci dzieci – w Auschwitz zginęło ich ponad 200, może 300 tysięcy – nawet najtwardsi tracą panowanie nad sobą. Tak dzieje się na przykład z więźniami zakładów karnych, którzy w ramach projektu edukacyjnego zwiedzają nasze muzeum.

Śmierć dzieci przerastała nawet tych, którzy byli naocznymi świadkami obozowego okrucieństwa. W opowiadaniu „U nas w Auschwitzu” Tadeusz Borowski opisuje spotkanie polskiego więźnia i Żyda z Sonderkommando zmuszonego do pracy w krematorium. Jeden i drugi należą do obozowych wyjadaczy. Wydawałoby się, że już zobojętnieli, ale ponad ich siły okazuje się opowieść, jak rozpala się piec: „Bierzemy cztery dzieciaki z włosami, przytykamy głowy do kupy i podpalamy włosy. Potem pali się samo i jest gemacht”.– Zmarły półtora roku temu członek Sonderkommando Henryk Mandelbaum po wojnie zawsze mówił, że o wszystkim stara się opowiadać i dawać jak najpełniejsze świadectwo o Zagładzie. Natomiast nie pamięta, by w komorach gazowych i krematoriach były dzieci. On dobrze wiedział, a wszyscy koledzy z jego komanda potwierdzali, że dzieci było wiele, może nawet większość. Ale Mandelbaum po prostu nie pamiętał. Tak bardzo nie mógł znieść tego widoku, że kompletnie wykasował go z pamięci.

Znałem Mandelbauma – nigdy nie mówił o dzieciach, ale nie zwróciłem na to uwagi. A przecież potrafił być drastyczny. Przy ruinach krematorium V w Birkenau opowiadał mi, jak po łokieć musiał zanurzać rękę w tłuszczu, który kapał z płonących zwłok, żeby nabierać sadła do garnka i podsycać ogień w dołach paleniskowych.– Rzeczywiście, Mandelbaum potrafił być do bólu szczery, drastyczny, w pewnym sensie bezlitosny. Ale śmierć dzieci była poza granicami jego percepcji.

Dlaczego zaraz po nominacji na dyrektora zmienił pan logotyp muzeum z przedstawiającego betonowy słup i druty na wykadrowane oczy 11-letniego chłopca z węgierskiego transportu do Birkenau?– Konkurs na nowy logotyp, początkowo tylko dla centrum edukacyjnego, ogłoszono jeszcze przed moją nominacją. Obejrzałem ze 40 prac – wieżyczki, kominy, druty, pasiaki, numery, napis „Arbeit macht frei”. Same przedmioty, wszystko – poza ludźmi. A przecież to nie jest muzeum walizek, butów, protez czy szczoteczek do zębów, ale muzeum ich umęczonych i pomordowanych właścicieli. Pomyślałem, że esencją tego miejsca jest nie tylko nasze spojrzenie na tych ludzi, ale także ich spojrzenie na nas. Zacząłem przeglądać setki fotografii zrobionych więźniom i ofiarom. Kiedy zobaczyłem wzrok chłopca, węgierskiego Żyda z rampy w Birkenau w 1944 roku – spojrzenie dojrzałe, dorosłe, poważne, rozpoznające sytuację, a jednocześnie spokojne – upewniłem się, że o to właśnie chodzi. Ten chłopiec zginął tuż po wykonaniu fotografii. Zrozumiałem, że nie ma sensu szukać symboli wśród poobozowych reliktów, ale trzeba iść w głąb tego spojrzenia utkwionego w naszych oczach.

Jako dyrektor postanowił pan wydawać komiksy o Auschwitz. To nie jest profanacja?– Komiks budził kontrowersje, bo polskie słowo nasuwa na myśl to, co komiczne. Każdy się zgodzi, że mówić o Auschwitz warto i trzeba, ale to musi być dialog. A dialog wymaga posługiwania się językiem wspólnym obu stronom. Nie ma sensu podsuwać profesorowi historii komiksu o rotmistrzu Pileckim. Ale tak samo nie ma sensu stawiać przed 14-latkiem pięciu tomów monografii KL Auschwitz, bo nawet jeżeli przez nią przebrnie, to i tak wielu spraw sobie nie uświadomi. Głębsze poznanie przychodzi z czasem.

A profil muzeum Auschwitz-Birkenau na Facebooku?– To był eksperyment. Przez portal społecznościowy jesteśmy w stanie dotrzeć do ludzi, którzy albo byli w muzeum, lecz już tu nie wrócą, bo mieszkają kilka tysięcy kilometrów stąd, albo nigdy tu nie przyjadą, ale są zainteresowani, przyciągani magnetyczną siłą tego miejsca. Oczywiście ograniczony kontakt zapewniały dotychczas programy edukacyjne, filmy czy książki, jednak nie dawały nam sygnału zwrotnego. Teraz po dwóch miesiącach obecności na Face­booku nieustannie komunikujemy się z 25 tysiącami osób na całym świecie. Ba, internauci sami się aktywizują i na przykład tłumaczą nasze materiały na różne języki.

Rozmawiał pan ze swoimi dziećmi o miejscu, w którym pracuje?– Najstarsza córka ma sześć lat i wie tylko tyle, że tata pracuje w muzeum. To na razie wystarczy. Kiedy pójdzie do szkoły, będę musiał coś dopowiedzieć. Ale nie boję się tego. Przecież rozmawiamy z dziećmi nawet o trudnych sprawach, o śmierci. Ostatnio mój czteroletni syn przyniósł z przedszkola informację, że liczbę ofiar trzęsienia ziemi na Haiti szacuje się na 200 tysięcy zabitych. Dzieci mówią o tym między sobą. Chodzi o znalezienie dobrego sposobu rozmowy z nimi o tych sprawach.

Odchodzą ostatni świadkowie. Jak na Auschwitz będzie patrzyło pokolenie pańskich i moich dzieci pozbawione kontaktu z tymi, którzy widzieli?– Ich pokolenie będzie dużo lepiej rozumiało, jak ważnym fundamentem powojennej cywilizacji europejskiej jest to miejsce. Do nas dopiero zaczyna to docierać. Przeżyłem szok, kiedy w muzeum spotkałem grupę Koreańczyków i spytałem, po co tu przyjechali. Odpowiedzieli: „Bo chcemy zrozumieć Europę”. My też powinniśmy dostrzec, jak wiele się zmieniło po II wojnie. I nie mam wcale na myśli rzeczy, o których się zwykle mówi: praw człowieka czy koncepcji zbrodni przeciw ludzkości. Nie mówię o wpływie na teologię i kulturę. O pytaniach, czy Bóg istnieje, skoro pozwolił na takie potworności. Albo czy przystoi pisać wiersze po Auschwitz­.
Zauważmy, że przez całe wieki gwarancji pokoju upatrywano w równowadze sił – żeby, broń Boże, Burbonowie nie mieli więcej żołnierzy niż Habsburgowie albo III Rzesza więcej okrętów niż Wielka Brytania. Natomiast po II wojnie bezpieczeństwo budowano na podstawie pogłębiania współzależności między narodami. Zaczęło się od obrotu stalą i węglem, a skończyło na Unii Europejskiej. Nigdy nie istniała tak wielka przestrzeń wolna od wojny. Ale to znaczy też, że II wojnę uznano za konflikt nieporównywalny z żadnym innym. Ta inność zaś nie kryje się za bitwą pod Stalingradem ani lądowaniem w Normandii. Tę inność można zrozumieć tylko tutaj, przy ruinach krematoriów. Nadchodzące pokolenia będą lepiej niż my pojmować, że jest świat przed i po Auschwitz­.

Rozmawiał Marek Zając

czwartek, 10 października 2013

KOBIECY WYMIAR WODY

Aby zwalczyć problem braku wody na świecie, nie wystarczy budowa nowych studni czy wydajniejsze techniki nawadniania. Najpierw trzeba wysłuchać najlepszych ekspertów w tej dziedzinie – kobiet

Podczas wycieczki po afryce nie można po-wstrzymać się od uwiecznienia tego niezwykłego widoku: dumnie wyprostowana kobieta niesie na głowie wielki baniak z wodą. Albo wiadro, misę lub tykwę. Co za imponująca siła i poczucie równowagi! Pamiętajcie, żeby opisać tę fotkę, bo po latach trudno będzie sobie przypomnieć, gdzie była zrobiona. Kenia? Ghana? Etiopia? Można się pomylić, bo taki widok jest powszechny w większości biednych rejonów afrykańskiego kontynentu. Zachwyca, gdy stanowi wspomnienie z egzotycznej wycieczki. Ale rujnuje życie, gdy jest częścią codzienności.

Pojemnik z wodą może ważyć nawet 40 kilogramów. Zazwyczaj waży około 15–20 kilogramów, bo i o wodę jest trudno, i nie każdy jest siłaczem. Zwłaszcza gdy baniak niesie dziecko lub gdy oprócz baniaka trzeba nieść własne dziecko. Ale dla kobiet w Afryce, Azji i Ameryce Południowej to norma, nic nadzwyczajnego. Tak samo jak to, że po latach dźwigania dochodzi do deformacji kręgosłupa, zmian reumatycznych i urazów. Zaraz, zaraz – nikt nie każe nosić wody na głowie! Część kobiet targa ją przecież na biodrze. Racja, wtedy trzeba się jeszcze liczyć z bolesnymi zmianami w obrębie miednicy.

Wyprawa po wodę
Światowa Organizacja Zdrowia szacuje, że ponad 1,1 miliarda ludzi na świecie nie ma dostępu do czystej, bezpiecznej wody pitnej. Przez „brak dostępu” rozumie się, że nie ma jej w zasięgu 15 minut marszu, czyli że wyprawa po wodę (tam i z powrotem) zajmuje co najmniej pół godziny. Dla nas, udających się na taką wyprawę najwyżej do łazienki, pół godziny to kawał czasu. Ale już na przykład w Afryce ponad 40 procent kobiet na jeden kurs po wodę poświęca co najmniej godzinę. Podczas badań w Kenii stwierdzono, że średnia dla tego kraju to dwie godziny. Ale w Afryce są też rejony, gdzie codzienne zbieranie wody trwa nawet osiem godzin... Analizy dotyczące terenów wiejskich na Czarnym Lądzie wykazały, że po wodę idzie się tam średnio 10 kilometrów. A w porze suchej – nawet dwa razy dalej.
Kilka godzin czy 20 kilometrów to nie brzmi zbyt zachęcająco, ale wyobraźnia wciąż to ogarnia. Kiedy jednak pomnożymy ten dzienny wynik przez wszystkie dni roku lub liczbę kobiet zmuszonych do wędrówek w poszukiwaniu wody, otrzymamy kosmiczne liczby. Dosłownie kosmiczne – przekonuje raport UNIFEM, funduszu Organizacji Narodów Zjednoczonych na rzecz rozwoju kobiet. Wyliczono w nim na przykład, że same mieszkanki Afryki Południowej, poszukując wody, łącznie przechodzą 16 razy odległość z ziemi na księżyc i z powrotem. Codziennie! To o odległości, teraz czas na czas. Organizacja Living Water International przebadała mieszkańców Salwadoru. Kobiety w przykładowej- ośmioosobowej- rodzinie potrzebowały sześciu godzin na przynoszenie- do domu-
wody wystarczającej- na dwa dni. Czyli średnio 3 godziny dziennie razy 365 dni w roku – razem 1095 godzin. To odpowiednik pół roku pracy w systemie ośmiogodzinnym. Wyobraźcie sobie, że przez sześć miesięcy, bez urlopu, zamiast siedzieć w pracy od poniedziałku do piątku, cały ten czas zużywacie na szarpanie się z 20-litrową bańką wody.

Lista krzywd
Chory kręgosłup i utrata możliwości zarobku to wciąż niecała cena, jaką płacą najuboższe kobiety na terenach dotkniętych suszą. Dalekie wyprawy z ciężkim pojemnikiem na wodę kosztują je mnóstwo energii. Ile dokładnie? Nawet jedną trzecią wartości kalorycznej zjadanych przez nie posiłków – wynika z badania przeprowadzonego w Zimbabwe. A to w przypadku osób, które nie dojadają, naprawdę ogromna cena. W efekcie organizm jest osłabiony i bardziej podatny na choroby. O te zaś nietrudno, bo duża odległość do źródła czystej wody często sprawia, że czerpana jest ciecz dostępna bliżej domu. Mimo że nie spełnia norm wymaganych do nazwania jej wodą pitną. Efekt? Co roku na choroby wywołane piciem zanieczyszczonej i zakażonej wody umiera około trzech milionów ludzi. W większości dzieci poniżej piątego roku życia, wykończone przez biegunki. Taka liczba umierających i chorych sprawia, że łatwo zapomnieć o innych konsekwencjach poszukiwań wody przez kobiety. To przecież godziny, dni i tygodnie wyjęte z życia, zabrane z czasu na opiekę nad rodziną, naukę, pracę zawodową... Brak wody utrzymuje całe pokolenia afrykańskich i azjatyckich dziewczynek w nędzy, bo nie daje im czasu na pójście do szkoły, a potem na znalezienie pracy. W skali całego kraju rozmiary strat są naprawdę przytłaczające. UNIFEM podaje przykład Indii, gdzie kobiety, jak się szacuje, spędzają rocznie 150 milionów dni roboczych na szukaniu i noszeniu wody. Oznacza to dla nich utratę potencjalnych wynagrodzeń o łącznej wysokości 10 miliardów rupii (około 200 milionów dolarów) rocznie.

Jeżeli do tych rachunków straconych szans dołożyć jeszcze napady i gwałty na kobietach wypuszczających się daleko od domu w poszukiwaniu wody, to widać prawdziwą skalę problemu.

Studnie dla kobiet
Rozwiązanie wodnego kryzysu na świecie nie jest proste (to banał). Ale może być jeszcze trudniejsze, jeśli nie zwróci się uwagi na pewien drobiazg. Zauważyliście, że w powyższych opisach jako poszukiwacze wody w ogóle nie pojawiają się mężczyźni? To nie przypadek. W krajach rozwijających się zdobywanie wody i decyzje o jej wykorzystaniu to niemal wyłącznie domena kobiet. I nie można o tym zapomnieć, jeśli chce się planować skuteczne programy pomocy ludziom pozbawionym wody. Inaczej cała akcja może wziąć w łeb.
Organizacje społeczne i rządy wielu państw z dumą pokazują przykłady działań na rzecz ludzi nękanych suszą. Choćby akcje wiercenia- studni, które mają dostarczać lokalnym społecznościom czystej i bezpiecznej wody do picia i domowego użytku. Tylko czy zdjęcia uśmiechniętych biedaków przy lśniącej nowością pompie zawsze dokumentują projekt zwieńczony sukcesem? Otóż jeśli pracowali przy nim sami mężczyźni, to często, niestety, nie. Przykłady z Afryki można znaleźć na stronach biuletynu ONZ-owskiej Organizacji do spraw Żywności i Rolnictwa (Food and Agriculture Organisation). Co z tego, że w kilku wsiach wywiercono studnie i zamontowano pompy, skoro ich uchwyty nie były przystosowane do wzrostu i siły kobiet i dziewczynek? No i zapomniano o przeszkoleniu pań w zakresie napraw i konserwacji urządzenia. A to przecież one na co dzień są jego użytkownikami i jeśli sprzęt źle działa, to wiedzą o tym pierwsze.
Miejscowość Hile, wschodni Nepal: zupełnie inny koniec świata, a tak samo głupio wyszło. W ramach „projektu wodnego” wywiercono wiele studni. Gdzie? No, tam, gdzie pan koordynator i pan inżynier uznali za słuszne i najwygodniejsze dla ludzi – wzdłuż drogi. Użytkowników (czyli kobiet) nikt nie spytał. W efekcie wstydziły się na widoku publicznym myć i prać rzeczy, jak robiły to w kameralnych warunkach przy naturalnych źródłach wody. Pozostało im albo noszenie wody ze studni do domów (więcej pracy, niż miały), albo czekanie z ablucjami do zmroku (trudno to nazwać poprawą bezpieczeństwa kobiet). W późniejszych sondażach panie skarżyły się na całkowity brak konsultacji umiejscowienia studni.

Żeby zapobiegać takim kwiatkom, w działaniach mających rozwiązać problem braku wody coraz częściej stosuje się dziś tak zwane zintegrowane zarządzanie zasobami wodnymi. To podejście uwzględnia nie tylko aspekty finansowe i ekologiczne, ale także społeczne. Zakłada na przykład pomoc kobietom w wypracowaniu mocnej pozycji w zmaskulinizowanej społeczności, gdzie dotąd nie miały prawa głosu (mężczyźni ignorujący pojedyncze kobiety liczyli się na przykład z opinią lub żądaniem żeńskiej organizacji). Zintegrowane zarządzanie wymaga angażowania ich na kierownicze stanowiska przy „projektach wodnych” i umożliwienie im zdobycia wiedzy inżynierskiej i ekonomicznej.

Latryna (ko)edukacyjna
W trakcie walki o powszechny dostęp do wody uświadomiono sobie, że to tylko połowa problemu. Zagrożeniem jest bowiem nie tylko sam brak wody, ale także jej brak połączony z brakiem toalet. Cóż po źródle czystej wody, jeśli będzie ono zanieczyszczane odchodami? To jeden z najprostszych sposobów rozprzestrzeniania się ciężkich chorób zakaźnych. Dlatego dość szybko hasła organizacji walczących z problemem braku wody zmieniono na „woda i sanitariaty dla wszystkich”. Hasła te znalazły się też wśród tak zwanych Milenijnych Celów Rozwojowych przyjętych w 2000 roku przez ONZ. Jeden z nich zakłada, że „do 2015 roku zmniejszony zostanie o połowę odsetek ludzi niemających dostępu do bezpiecznej wody pitnej i podstawowych sanitariatów”. Ambitnie, bo w tej chwili czystej wody nie ma 1,1 miliarda, a sanitariatów 2,6 miliarda mieszkańców globu.

Problem braku toalet wyjątkowo mocno uderza w kobiety. – Kobiety mają w tym zakresie specjalne potrzeby – podkreślała w jednym z internetowych wywiadów Joke Muylwijk, dyrektor organizacji Gender and Water Alliance z Holandii. – W odróżnieniu od mężczyzn nie mogą po prostu pójść za potrzebą na pole. A jeśli tak zrobią, często padają ofiarami przestępstw seksualnych. Niektóre piją mniej wody, by nie musieć często się załatwiać. Niektóre dziewczynki nawet porzucają z tego powodu szkołę – dodaje Holenderka.
Zaskoczeni? Potwierdzają to twarde dane: jedna na 10 afrykańskich dziewczynek w wieku szkolnym nie przychodzi do szkoły podczas miesiączki albo nawet rzuca w okresie dojrzewania podstawówkę, bo nie ma w niej odrębnych, bezpiecznych i czystych toalet ani możliwości umycia rąk.

Analizy przeprowadzone w Kambodży, Indonezji i Wietnamie wykazały, że kobiety chcą mieć toaletę w pobliżu domu, bo daje im to prywatność, wygodę i czystość domowego otoczenia. Mężczyźni jako największy zysk z latryny wymieniali... nowe źródło nawozu. Bez komentarza. Nic dziwnego, że to kobiety są motorem zmiany i zaangażowanymi uczestnikami akcji prowadzących do zmiany standardów higienicznych. Gdy w zeszłym roku w regionie Kavre w Nepalu prowadzona była akcja budowania latryn przy każdym gospodarstwie, uczestniczyło w niej mnóstwo kobiet. Najmłodsza uczestniczka miała 5 lat, najstarsza – 73. 10 lat temu w okolicy nie było ani wody, ani sanitariatów. Teraz jest jedno i drugie.

Problem w tym, że w krajach najuboższych kobiety wciąż rzadko mają udział we władzach i podziale pieniędzy. Także tych, które można by wykorzystać do poprawy zaopatrzenia w wodę i poprawy warunków sanitarnych. Tym zajmują się mężczyźni. A jak coś idzie źle, gdy brak wody staje się jeszcze bardziej dotkliwy, zawsze mogą spróbować komuś tę wodę zabrać. Wiceprezes Banku Światowego Ismail Serageldin powiedział kiedyś: „Wiele wojen w XX wieku toczyło się o ropę. Ale wojny XXI wieku będą wybuchały o wodę”. A jeśli nic się nie zmieni, mięsem armatnim w tych wojnach będą kobiety.